Calveley 6 czerwca 1947
Kochany Kazimierzu,
w ostatnim liście i chwaliłem tutejsze upały i narzekałem na nie. Na odmianę od wczoraj zrobiło się chłodno, przepaduje deszcz, chmurzysk na niebie całe stada. Zdaje się, że wracamy do właściwej rzeczywistości. Ale cośmy się ukąpali w słońcu – to już nam nawet król jegomość nie odbierze.
Dzisiaj otrzymałem mieszkanie – spory pokój na dwóch, razem z jednym urzędnikiem komendy obozu, zresztą z moim znajomym jeszcze z Muranu. Chłop porządny i bardzo spokojny. Jutro – przeprowadzka. Od złożenia przeze mnie prośby o mieszkanie – kupa czasu – nie przypominałem się zupełnie, w ostatnim czasie sam komendant parę razy wspomniał mi, że ma zlecenie, aby dać mi pokój, no i wreszcie dzisiaj ten uroczysty akt nastąpił. Ale wycyganił ode mnie, że będę mu robił kronikę obozu – takie hocki klocki o różnych „historycznych” wydarzeniach w Calveley. Oczywiście bez targów się zgodziłem, a adiutant puścił przy okazji wiadomość, że jestem kadłubkiem obozu. Zdaję sobie sprawę, że i wy do tego mieszkania przyłożyliście rękę. Pisałeś zresztą o tym sam. Dziękuję wam z całego serca, jeżeli wtedy pisał Piestrzyński – uściśnij mu łapę. Teraz tylko żeby dopisało mi zdrowie, będę Kazimierz, pracował. Bo dzisiaj np. łeb mnie boli tak, że nie masz pojęcia. Do Londynu jadę dopiero w przyszłym tygodniu – czwartek, piątek – bo Zjazd odłożony na 14-go – z powodu śmierci żony Strońskiego, a Stroński jest prezesem. Więc plan na najbliższe dni taki: urządzenie mieszkania w obozie – wyobraź sobie, że będę rozporządzał połową komody! – zrobię porządek z papierzyskami, całą kupę popalę, położę ubranie do tej komody i wyczyszczę walizy. W ogóle remont. Tylko bardzo mi żal tych, co zostaną w baraku ogólnym. Zżyłem się z nimi i dobrze nam było razem. Właściwie – jak wróciłem dzisiaj z komendy po tym ostatecznym ubiciu interesu bardzo mi było głupio, że od nich odejdę. Zawsze widać w każdej radości musi być i trochę żalu.
Około czwartku ruszę do Londynu, skąd oczywiście wyślę ci – jak z Częstochowy – pozdrowienia i błogosławieństwo. Obiecuję sobie tam posiedzieć 3-4 dni, aby się za bardzo nie spłukać. Bo przecież później czeka mnie nowa radość i nowa wyprawa – jak już i ty zjedziesz na Wyspę i zjawi się Kołoniecki.
Muszę ci obwieścić, że przeprosiliśmy się z Krukowskim. Przed rewią, którą tutaj dał (była durna niesamowicie) w przypadkowej zresztą sytuacji podszedł i przypomniał mi, żeśmy się tu jeszcze nie przywitali i że dawny spór już się chyba nie liczy. Teatr wyjeżdża stąd do innego obozu w przyszłym tygodniu. Obóz nasz stale się powiększa, jeśli chodzi o oficerów, natomiast żołnierzy z obsługi ubywa. Od wczoraj pomagamy przy sprzątaniu kasyna i sami się obsługujemy. Kuchnia wystawia talerze z posiłkiem, a my je nosimy sobie do stołów. Wczoraj ja właśnie byłem zatrudniony i zbierałem po śniadaniu naczynia, zamiatałem kasyno i szykowałem stoły do obiadu. Po praktyce blackpoolskiej była to dla mnie furda, uwijałem się z talerzami jak magik. Jednak robota fizyczna daje dużo radości. No, co jeszcze? Mamy w baraku kotkę podrasowaną – tak twierdzą znawcy. Rudą, z puszystym „lisim” ogonem. Otóż wyżej wzmiankowana kotka zrobiła wczoraj kupę pod łóżkiem tego chorego, o którym ci już pisałem. Chory już zdrów i chodzi. Ganiał ją po całym baraku, klął, a my ryczeliśmy i każdy wołał na niego, żeby prędzej posprzątał, bo śmierdzi. Powiadam ci – kino.
Słuchaj, jeżeli ci Nowakowski przyśle recenzję z antologii Grydzewskiego i będzie ci się podobała – to ją oczywiście weź. Chodzi przecież o dobry artykuł, a nie o to, kto go napisze. Łatwiej ci będzie mnie powiedzieć: stop, nie pisz – czy: przerwij pisanie, bo już mam recenzję, niż jemu odwalać rzecz już zrobioną. Dzisiaj dostałem liścik od Herminii, bardzo się cieszę, że pamięta i że jest dobra. Wczoraj byłem w kinie – pokazywali w dodatku waszą Brukselę. Straszna szmira.
Ściskam, bądź zdrów
Tadek