3 czerwca 1947 | Tadeusz Sułkowski do Kazimierza Sowińskiego

PIASA Archives Podcast
3 czerwca 1947 | Tadeusz Sułkowski do Kazimierza Sowińskiego
Loading
/

Calveley 3 czerwca 1947

Kochany Kazimierzu,

będzie to pisane bardzo koślawo, bo piszę na stołku przed barakiem (z nędzną podkładką). Od paru tygodni są tu po prostu upały. Prawie bez przerwy ze słońcem, a nawet jak się na parę godzin zachmurzy, to i tak jest duszno. Modliliśmy się tu o pogodę, a teraz łakniemy na odmianę choć trochę deszczu. Jak w oranżerii – nieraz chwyta się powietrze niby ryba. Wszystko rośnie na potęgę i jak na drożdżach. Takiej zieleni jeszcze w życiu nie widziałem. Z traw, drzew i kwiatów zrobiły się jakieś zwierzaki, ptactwo śpiewa jak opętane. Pamiętam – jeszcze jesienią, kiedy lało i lało i wyło – pomyślałem sobie, że „Sen nocy letniej” – to chyba kompensacja krajobrazowa poety na te deszcze i wichry. Teraz – a często pałętam się po okolicy – rozumiem, że to żywa prawda. Przecież to szekspirowskie gaje. Inna rzecz, że sami Anglicy są zdumieni tą wiosną. My wróciliśmy do włoskich strojów, pić się chce bez przerwy.

W ostatnich tygodniach chciałem się trochę przemundurować na cywila i kupić parę niezbędnych rzeczy, zwłaszcza, że kupony ważne są do 1 czerwca (ale to zdaje się na szczęście tylko formalny alarm z tą datą). Kupiłem więc płaszcz, półbuty, trochę skarpet i letnie gacie. Po ubranie cywilne wybrałem się nawet do Manchesteru, bo w Chester nic ciekawego nie było. Z gotowych rzeczy wszystko było dla mnie za duże, znalazłem jednak materiał, brązowy, który mi się bardzo podobał. Owszem, zgodzili się uszyć z niego ubranie.

– Kiedy będzie gotowe?

Położył palec na ustach, namyślał się i namyślał, wreszcie odpowiedział:

– W pierwszym tygodniu października.

Zareagowałem po mazowiecku. Wściekł się i wyszliśmy ze sklepu. Takie tu mają tempo pracy i zamówień. W rezultacie zostawiłem kilkanaście kuponów, wreszcie zawiózł je przy okazji jeden ze znajomków do swego krawca w Blackpoolu, będą leżały u niego, a jak będzie ładniejszy materiał, to zawiadomi. W ten sposób zabezpieczyłem kupony u krawca, który robi szybko i ubiera się u niego masa Polaków.

Niedługo już obiad, po obiedzie pogadam z tobą znowu. Do obozu zjeżdżają się nowi, w tej chwili w którymś baraku grają na harmonii włoską melodię. Zupełnie jak w Rzymie na takim fortepianie z korbą. I kukułka kuka. Zaraz za barakiem mamy łąki, teraz żółte od jaskrów. No, smacznego Kazimierz.

Siedzę w baraku po obiedzie, tylko w tych włoskich, kusych majtkach (chodzimy tak tylko oczywiście w domu) i boso. Troszeczkę mogę oddychać. Wszyscy leżą jak barany. Znowu jakaś muzyka z dalekiego baraku. Słońce się na nowo wywzięło, na łące za oknem chyba tylko dlatego nie ma faunów popołudniowych, bo i im na pewno upał uderzył do głowy i żłopią wodę z jakiego strumyka.

Mamy w baraku chorego. Przez parę dni żarła go gorączka 39,4 – 38,6, dzisiaj znikła zupełnie. Marudzi niesamowicie, krzyczy o jedzenie, a ja go, uważasz, karmię tylko kompotem, bo tak trzeba. Wymyśla mi od skurwysynów, że go głodzę, a cały barak ryczy ze śmiechu. Sam też się trochę kuruję. Wziąłem całą kupę zastrzyków ze strychniny, ale się i znacznie poprawiłem. Teraz jestem jak taki Żyd: wszystko bym oddał, żeby być zdrowy. I żebym mógł pracować. W ostatnim okresie nawalania trudno mi było spokojnie myśleć i próbować sił przy obszerniejszych rzeczach. Do roboty regularniej już zasiądę po powrocie z Londynu, gdzie nie obiecuję sobie zresztą długo siedzieć. Parę dni. Dwa dni temu „sam” komendant obozu zawołał mnie i powiedział, że wkrótce dostanę mieszkanie, ale raczej na dwóch. Jeżeli sąsiad będzie spokojny, będę miał nareszcie ciszę i kąt do pracy. Wszystkie zaległości wobec Orła odrobię. I Piaseckiego (oczywiście krótko) i Grydzewskiego.

Antologii mam parę rzeczy do zarzucenia. Jest za bardzo patriotyczna, reprezentacyjna, mało wchodząca w bezinteresowne uroki Warszawy. Bieda tylko z tym, że nie mając książek pod ręką trudno mi będzie dać próbki utworów, które by poszerzyły „ordonowość” Warszawy o jej „kostrzewkość”. Rysunki wołają o pomstę do nieba – właśnie przez swą reprezentacyjność dzielnic miasta. Dlaczego np. nie dał więcej fragmentów z Karpińskiego (Światopełka) i z Dobrowolskiego. I z Liberta pamiętam taki wiersz – zdaje się „Gołębie u św. Aleksandra”, czy coś w tym rodzaju – a tego nie dał. Może sobie coś jeszcze przypomnisz, to mi napisz. Zresztą nie jest wykluczone, że artykulik – poza króciutkim omówieniem krytycznym książki – będzie zwierał a’ propos Warszawy pewien poranek przy ogrodzie uniwersyteckim ze starym Zielińskim, którego widziałem tam raz w sytuacji godnej zanotowania, choć to maleńki szczególik.

Z Londynu napiszę do ciebie. Bardzo się ucieszyłem, że Kołoniecki też zawadzi o Londyn i że się tam wszyscy zobaczymy. Bo na ten czas oczywiście – jeśli mnie szlag nie trafi – przyjadę do was. Najbardziej mnie denerwuje, że nie mogę całkowicie przyjść do siebie. Stale na lekarstwie – już mi to nosem wychodzi. Więc, kochany Kazimierzu, pisz i trzymaj się dobrze. Maszyny ci zazdroszczę – czcionka ładna, jak się trochę dorobię, zafunduję sobie i ja takie cacko. A’ propos kochany „Orzełek” nie płaci. Poprawcie się dzieci. Znowu wspominali mi o tym, że do Brukseli ma jechać jakiś pułkownik, żeby was likwidować. Oczywiście rugnąłem, bo ta plotka co pewien czas – diabli wiedzą, gdzie ona się rodzi – dochodzi do mnie. Zawsze ci zresztą o tym piszę. Pozdrów pięknie znajomych, a sam pisz. Dzisiaj, jak dostałem twój list, uciecha była wielka.

Ściskam
Tadek

Scroll to Top