26 kwietnia 1947 | Tadeusz Sułkowski do Kazimierza Sowińskiego

PIASA Archives Podcast
26 kwietnia 1947 | Tadeusz Sułkowski do Kazimierza Sowińskiego
Loading
/

Calveley, Sobota, 26 kwietnia 1947

Kochany Kazimierzu,

jest sobota, więc choćbym dzisiaj wysłał ten list, to i tak – przy obyczajach poczty angielskiej – wyszedłby dalej w świat dopiero w poniedziałek rano. Urządzę więc sobie z tych kartek „pamiętnik” sobotni i niedzielny, taką dwudniówkę rekolekcyjną. Dzisiaj rano nadszedł twój list z datą 21. Nie wiem, czy już masz moje listy; to dobrze i przyjemnie, że się nasze „noty” wyminęły w drodze. Chodzę od rana trochę kwękający, bo w nocy nawaliło mi serce, trzeba było wzywać sanitariusza, bo lekarza na miejscu nie ma. Zdaje się, że nic groźnego, po pierwszej dawce lekarstwa serce przestało wariować, choć mu jeszcze daleko do normy. Dzisiaj na szczęście wypadła wizyta lekarska, byłem – dał mi dobre leki, znane mi z poprzednich kuracji. A tak ostatnio zadbałem o siebie! Jem dużo, poprawiłem się wyraźnie, tylko z tym cholerskim sercem nie mogę przyjść do ładu. Był w tym nocnym wypadku pewien wesoły moment, z którego dzisiaj śmiejemy się z Gołkowskim. Bo po sanitariusza poszedł w nocy Cezary. Siedzą obaj – uważasz – koło mnie, sanitariusz co chwila bada puls, i wywiązała się rozmowa, z której wynika, że ów sanitariusz jest z zawodu… operatorem filmowym. A że Gołkowskiego nazywamy dyrektorem kina, bo sobie zrobił w kącie baraku „pokoik” o ścianach z koców – więc okoliczność w całości zabawna. Ten Cezary śmieje się, że „do łoża poety sprowadził operatora filmowego” i jest z tego przygodnego kawału dumny. Żart żartem, ale co bym dał za zdrowe serce! Ale jeszcze jedna okoliczność „filmowa”. Przywieźli parę dni temu z Blackpoolu – bo go zostawiłem – elektryczny piecyk. Ciągnie światło jak smok. Palił się przez dzień bez przygód, wczoraj wieczorem włączyłem go – i zaraz nawaliło światło (to się u nas często zdarza). Cała więc historia łącznie z zastrzykiem odbywała się przy świeczce. Tak się bawię teraz tym, żeby jakoś stłumić w sobie tę świadomość, że znowu nawaliłem. Westchnij na intencję, żebym był zdrów. Słuchaj, pisałeś kiedyś, że wysłałeś parę listów do kraju. Chyba i do Kołonieckiego. Co się z nim dzieje? I co w ogóle piszą?

Jest już het po obiedzie. Spałem ze dwie godziny jak suseł i jeszcze aż słaby jestem od senności. To działanie lekarstwa. O to wła­śnie chodzi – żeby albo spać albo być sennym. Jak tylko tym razem uda mi się szczęśliwie ominąć chorobę, zaraz pojadę do którego ze znanych mi lekarzy, żeby się uczciwej wziął za to serce.

Nareszcie od rana słońce, dość ciepło. Przecież wichura z poprzednich dni, trwająca dzień i noc – wykolejała wszystkich. Można czytać, że tak wyło w „Królu Learze”, żyć w takim wichrze jest czasami ponad siły. A jak znowu przychodzi słońce i ogromne obłoki, odkrywa ci się to wszystko jak łąka z raju. Zwłaszcza teraz, gdy drzewa dopiero się zapalają, a łąki są zielonymi jeziorami. Pejzaż tu działa zawsze dorywczo, jak dorywczo jest pokazywany po deszczu czy po pochmurności długiej. Dlatego nigdy się nie opatrzy i zawsze jest niespokojny – albo niepogodą albo pogodą. Nie umiem ustawić w naturze tutejszej ziemi flegmatycznego Anglika. Może tu leży źródło ich spokoju jako schronu przed nerwowością tej ziemi. I to nerwowością o typie katastrofy żywiołu.

A teraz jest już po kolacji, a dla mnie po skromniutkiej dietce. Ach, jaki pogodny przedwieczór. Otworzyłem okna, obłok prawie wjeżdża do baraku, przejrzystość taka, że widać dalekie gałązki i śpiewa ptak, jak u nas w parkach, po deszczu. Tutaj ptaki są niezwykle głośne i zawsze śpie­wają – nie wiem jak to dokładniej określić – jak po deszczu. Nie robią wrażenia, że chce im się pić. Nutę biorą ostro, od razu wyso­ko i trzęsą nią bardzo czysto, doskonale obeznane z rzemiosłem. Wyrównują słabiznę tej sztuki u tutejszych ludzi. Jeden taki obywatel z pierza wyczynia właśnie w tej chwili muzyczne cudeńka, nie słychać ich więcej teraz. Strugają nutki w przeróżny sposób. Tylko jeszcze nigdy nie słyszałem tu żab. Muszę się o to wypytać, bo przecie wody tu dużo, a i koło nas łąki mają sporo jeziorek.

Więc gdzie te damy, u jakich wód spędzają wiosnę? No, zapalę sobie połóweczkę, bo dzisiaj palenie bardzo rygorystycznie. Zresztą nawet dym nie bardzo smakuje po tych chemicznych świństwach. Chciałbym, żeby mi się w życiu choć trochę wiodło.

niedziela

Ano, wczoraj było za ładnie, dzisiaj wróciliśmy do rzeczywistości.

Ziąb jak jasna cholera, zrywa się wiatr i ręce grabieją. Światła jeszcze nie zreperowali. Bo – rozumiesz – jak się u nas popsuje, to gaśnie i w sąsiednim baraku, gdzie mieszkają same pawiany. Reszt baraków ma wtedy światło. My zwalamy na pawianów, oni na nas. Obie strony czekają, kto pierwszy zajmie się reperacją.

Dotychczas pawiany nie wytrzymywali i samibrali się do naprawy. Tym razem uparli się, wzięli na zwłokę i chcą nas zmusić, żebyśmy majstrowali przy korkach. A my nic – czekamy. W rezultacie nie ma światła, a idzie trzeci wieczór. Wczoraj uśmieliśmy się, bo pawiany chcieli być chytre i wieczorem, przeciągnęli sznur od siebie do wychodka i stamtąd czerpali światło. Ale im zgasło później. Patrzą na nas jak na zbójów. Światła nie ma, piecyki elektryczne nie grzeją – bida.. Śmieci, papiery pakujemy zawsze do pieca żela­znego. Nazbierało się tego po samą górę. Parę minut temu zapaliłem to świństwo – z komina poszedł dym jakbyśmy uruchomili jaką fabrykę, Wiatr pchał ten tuman w okna pawianów – mieliśmy więc krótką radość, że pawiany będą nas z zazdrością podejrzewali, że mamy drzewo czykoks. Takie to są nasze „walki” z konkurencyjnymi stronnictwami.

Spałem bardzo dobrze, ale czuję się jeszcze niezbyt. To jest bardzo męczące to stałe kołatanie w piersiach. Przy obiedzie wygłosiłem jednemu pawianowi dłuższą oracje, atakującą ich metody wojny nerwów z nami. Rozmawialiśmy prawie jak parlamentariusze, aż się stół bawił.

Bo wytknąłem im ten nocny i podstępny sposób dołączenia się do linii sracza. Takie to są tutaj „ideowe” konflikty. Poważnie mówiąc, prawie symbol zderzenia się zobecnymi ludźmi na życiowej emeryturze. Popaduje sobie deszczyk, wicherek dmucha nie najgorzej, wie­czorem prawie wszyscy spotkają się w barze obozowym, potem się rozejdą, przed snem zrobią siusiu, a rano da capo.

Chyba ci nie potrzebuję tłumaczyć, że biję w pośpiech twojej korekty, a nie w twoje prawo do niej i w twój – jak dla mnie, prawie absolutny słuch na celowość słowa i zdania. Zdaje sobie sprawę, że robisz to w niebywałym na skutek warunków pośpiechu i stąd tu i ówdzie nieporządek. Żeby nie być gołosłownym: przeczytaj sobie zdanie 1. szpalta, mniej więcej w połowie, zaczynające się od słów:

„W dodatku trzeba z miejsca zaprzeczyć”… Skąd to słowo tam się wzięło i pomyśl co ono narobiło? Zecerzy powinni dostać porządną wcirę i powinniście przekonać się, czy nie ma w tym świadomej zło­śliwości z ich strony. Niezbyt więc wierzę, że ci co czytają – aż w trójkę! – rewizję, nie są „tumanami”, przynajmniej na czas czytania rewizji. Właśnie to, że tak bardzo zależy ci, by moje rzeczy

wyszły schludnie, może nieraz spowodować, że coś przegapisz. To jest zrozumiałe nawet psychologicznie. Ale inni? Capy i koniec.

Od czasu do czasu dobrze robi – nawet w życiu redakcyjnym – małe piekiełko, by korektorzy przed pracą wypili szklankę zimnej wody. I przetarli nią oczy. Powtórz im to.

Napisz, co z twymi dalszymi planami. Musisz dobrze wszystko przemyśleć i wziąć pod uwagę całe to angielskie, beznadziejne podwóreczko. Tak cię ostrzegam z powodów obiektywnych, choć rozumiesz, że osobiście bardzo bym chciał, byś tu zjechał. Boję się i o „Orła” – wyobrażam sobie jakie tam zaraz wjadą tematy i jakie narodowe nieszpory czy sumy. Tak czy inaczej – twoja decyzja ma w sobie ele­menty nie tylko osobiste, ale i społeczne. Weź pod rozwagę i to: że odejście twoje i zajęcie się – nareszcie! – pisaniem jest też dużej wagi aktem społecznym. Chodzi o to, byś coś wybierając, wykłócił się – jeśli trzeba będzie aż się kłócić – o warunki dla twojej osobistej pracy literackiej. O tej pracy bardzo powinieneś pamię­tać, i to jest jedno, do czego czuję się upoważniony, by ci to po­kazać, podkreślić i – daruj słowo – kazać, abyś i to miał na względzie. Pamiętaj i tym, że przejść z Londynu do obozu – jest zawsze łatwo. O dostanie się do Londynu z obozu – trzeba walczyć, najczę­ściej bezskutecznie. Gdybyś więc miał już przyjechać do Anglii, chy­ba lepiej już z góry starać się o zaczepienie w Londynie. Będziesz tam widział, że niezbyt ci idzie – zawsze będziesz miał czas przenieść się do obozu.

To co pisałeś o swojej harówce – cytowałem wstydząc się siebie. Nie gniewaj się na mnie. Ja wiem i zdaję sobie sprawę z wielu rze­czy, którymi nad nami górujesz i za co powinniśmy być ci wdzięczni. Bo robisz – za nas. To zresztą – jeśli chodzi o moje zobowiązania wobec ciebie – jest za trudne do opisania i nigdy bym tego najwy­żej poza napomknieniem, szczegółowiej nie chciał opowiedzieć. Bo to się nie da wymierzyć.

Pisz, ściskam
Tadek

Scroll to Top