Wacek z Zamojszczyzny

PIASA Archives Podcast
PIASA Archives Podcast
Wacek z Zamojszczyzny
Loading
/

Wacek był najmłodszym więźniem politycznym komanda Krematorium III Birkenau. Miał lat najwyżej 11, pochodził z okolic Zamościa i mimo pięknej majowej pogody ustawicznie pociągał usmarkanym nosem. Ojciec jego i siostra Irena lat 16 byli również w Birkenau, lecz los jego matki i młodszej siostry, lat około 6, był dla niego nieznany.

Wacek dostał się z rodziną do obozu koncentracyjnego, dlatego tylko, że gospodarstwo jego ojca razem z innymi wsiami zostało przeznaczone dla kolonistów niemieckich. Naziści niemieccy uznali, że najlepszym sposobem pacyfikacji tych okolic będzie spalenie wytypowanych wiosek. Siedząc po kolacji na wyrku, Wacek pochlipując, zaczął swoje opowiadanie. Wszyscy spali jeszcze, gdy nasza wieś została otoczona kordonem wojska i podpalona w kilku miejscach. Jedyną drogą ucieczki był pobliski las za wzgórzem. Niektórzy chłopi próbowali gasić pożar, lub ratować bydło, lecz do tych strzelano bez pardonu, innych zmuszano do pozostawania w środku mieszkań, by spalili się żywcem. Ta część ludności, która szukała ratunku w lesie została wybita ogniem krzyżowym broni maszynowej. Później na przedpolu lasu usypano im wspólną mogiłę. Owej nocy działo się we wsi piekło. Widziałem sąsiada, którego ubranie objęte było ogniem, a mimo to gasił pożar na ubraniu swego syna, który płonął jak żagiew; choć przewrócił go na ziemię i zaczął rzucać na niego piasek, ale brakło mu sił, więc chwycił w objęcia syna i tak objęci uściskiem zamienili się we wspólną spaloną bryłę. Z naszej wsi pozostały tylko zgliszcza, kikuty spalonych kominów, ryk bezdomnego bydła i wycie osieroconych psów. Co do mnie, to ocalałem w ten sposób, że obaj z ojcem wpadliśmy pod pełne wody koryto i tam przeczekaliśmy pożar. Po odejściu Niemców, ruszyliśmy szukać siostry z matką, które były w tym czasie w innej wiosce u chorej ciotki, ale nie doszliśmy do celu, bo po drodze zostaliśmy aresztowani i dołączeni do setek innych, którym obiecywano pracę na roli w Rzeszy. Było to zwykłe oszustwo dla zamydlenia naszych oczu. Na rampie kolejowej w Oświęcimiu, gdzie przeprowadzano segregację, ojciec mój zauważył wśród kobiet moją siostrę Irenę, której nie widzieliśmy od kilku tygodni i nikt z nas nie wiedział, że ona przybyła z nami tym samym transportem. Oglądaliśmy się jeszcze za matką i drugą siostrą, ale daremnie. Kobiety były już rozdzielone od mężczyzn i nie wolno było się zbliżać do mich, lecz ojciec postanowił, że zaoszczędzony chleb w transporcie mam dostarczyć Irenie, gdyż była bardzo wymizerowana. Bez namysłu wyskoczyłem z piątki i już byłem przy siostrze, która zdążyła mnie ucałować i mocno przytulić do siebie. Myślałem, że nie wyrwę się z jej uścisku i oboje rozpłakaliśmy się nad sobą. Ani ja, ani ona nie zdążyliśmy wypowiedzieć żadnego słowa, bo już gnałem z powrotem nie wiedząc, że jakiś esman poluje na mnie z karabinem w łapach, którym uderzył mnie w piersi. Aby nie upaść odruchowo chwyciłem za jego karabin, i to mnie zgubiło, bo on myślał może, że chcę mu wyrwać ten karabin, więc skopał mnie na ziemi i zbił kolbą tak, że do dziś dnia miewam krwotoki i nie mogę się pozbyć chronicznego kataru. Czasem ból mija, a czasem boli mnie bardzo, lecz mówią mi ludzie, że latem jak się wygrzeję na słońcu, to mi to przejdzie, choć mówią też i to, że muszę tu umrzeć w tej gazowni …

Wnet po tej rozmowie Wacek nawiązał kontakt „grypsowy” z Ireną. Siostra przyszła do siebie , tryskała młodością, miała piękne siwe oczy, nie znała jeszcze podłości łagrowego życia, więc przypadła do gustu blokowej, która ją zatrudniła. Irka wiedziała, że Wacek jest chory. Dręczyło ją sumienie, że była poniekąd pośrednią przyczyną jego choroby, dlatego robiła co mogła, aby brata i ojca postawić na nogi. Najgorszą trudnością dla Irki był brak lekarstw na chorobę Wacka – wprawdzie wiedziała, że w męskim obozie na czarnym rynku można dostać różne środki lecznicze, lecz nie miała ani czosnku, ani cebuli na zamianę; istniała też i ta trudność, że męski obóz i żeński rozdzielone były drutami. Chcąc pomóc bratu, do przerzutów żywności używała Irka zwykłej pasterskiej procy. Procę taką zmajstrowała z rękawa znalezionej bluzki, w który włożyła cebulę i zawiązała ją długim sznurkiem. Wacek z ojcem czekali już koło bloku szpitalnego Nr 7, gdy wnet spostrzegli Irkę obserwującą przedpole, na którym miała upaść cebula. Pozdrowili się z dala kiwnięciem ręki, ale Irena nie tracąc czasu rozhuśtała nad głową procę, lecz jej sznurek się urwał i zawiniątko z cebulą padło na elektryczne druty. Przerażony ojciec był bezradny, lecz krzykiem nie chciał zwracać uwagi esmanów. Zmartwiona dziewczyna stała przez chwilę niezdecydowana. Przed oczami miała małego chorego brata, tego samego, który naraził swoje życie, by doręczyć jej kawałek chleba i którego uścisnęła i ucałowała wtedy. Na razie esman stojący na strażnicy nie zauważył niczego podejrzanego koło drutów, co zachęciło Irkę do szybkiej decyzji. Skoczyła przez drut ostrzegawczy, by chwycić swój skarb, lecz okazało się, że ten wisi za wysoko, by mogła go ściągnąć bez przeszkód. Podskoczyła wyżej, lecz tak nieostrożnie, że prąd drutu ją złapał. Wacek z ojcem ujrzeli z przerażeniem jak niebieskawy dymek z jej ręki uniósł się w powietrze, ciało dziewczyny padając w dół wstrząsnęło drutami i ich brzęk dosłyszał esman w wartowniczej budce. Trudno odgadnąć czy dla wykazania się gorliwością w służbie, czy chciał zakończyć męki Irki, dość na tym, iż kilkoma strzałami zakończył jej życie.

W komorze gazowej hitlerowskiego krematorium wydano nam obiad.

Chorowity Wacek usiadł przy mnie na zimnym betonie gazowni i jak zwykle zaczął wspominać Irkę, często pociągając nosem. Tyle tygodni minęło, a ja ciągle myślę, że ona jeszcze żyje na „babskim” obozie. Myślę, że ją tylko poraziło, a mając znajomości ona się z tego wyliże. Wojna niedługo się skończy, bo tak mówił ostatni transport i na pewno razem wrócimy do domu. Mówił smutnie i przekonująco patrząc mi prosto w oczy czekał potwierdzenia tego, w co sam nie bardzo już wierzył. Choć przyznałem mu rację, by ulżyć mu w smutku, ale Wacek stale wracał myślami do bloku Nr 7, gdzie często Irka kiwa mu ręką zza drutów. Wspominał też o uścisku na rampie kolejowej, lecz przy tym zadrżały mu wargi i wytarł łzy, których się wstydził, a które spływały mu z oczu. Pociągnął nosem raz i drugi i splunął na brudny cement, by sobie ulżyć. Ci, którzy ujrzeli krwawą plamę na ziemi zakrzyknęli: Tuberkuloza … Tuberkuloza … Pech chciał, że słowa te usłyszał kapo, a że gruźlicy bał się jak ognia, zameldował esmanowi krematorium o tej to niby otwartej gruźlicy. Był to wyrok śmierci na biednego chłopca: – Raus mit deise hunde – krzyknął SSman, a Wacka już ciągnięto za nogi po betonie na zachodnią część gazowni; nikt nie chciał wstawić się za chłopca, ani też pomóc w jego błaganiach o życie, gdyż w Birkenau było to sprawą zwykłą i powszechną i nikt nie chciał się narażać – rad był, że sam jeszcze żyje. Wacka „załatwiono” w ten sposób, iż kapo złapał go za nogi, zaś vorarbeiter rzucił mu na gardło drążek od szpadla, po czym dwaj „specjaliści”, kapo z esmanem, deptali po drążku tak długo, aż Wacek przestał ruszać nogami. Sama śmierć Wacka nie zakończyła widowiska. Rozkazem kapy, założono Wackowi worek z cementu na głowę, by nie roznosił zarazków po śmierci.

Ojciec Wacka miał tak specyficzny sposób chodzenia, iż nazywano go cyrkowym koniem, ze względu na to, że podnosił nogi do góry tak jak gdyby defilował i te nogi stały się dla niego w Birkenau szczęściem i nieszczęściem. Był małomównym, ale bardzo koleżeńskim. Po tragicznej śmierci Irki i Wacka posmutniał i unikał ludzi. Pracował za dwóch, bo tylko w pracy znajdował zapomnienie, a ponadto bał się podpaść, wiedząc, że z bicia już by się nie wylizał, tak jak i jego Wacek. Chciał żyć za wszelką cenę, by wrócić do żony i córki, o których nic nie wiedział. Był gotów do wszelkich poświęceń, gdyby wiedział, że te poświęcenia dadzą mu cokolwiek. Pragnął też zemsty za swoje dzieci wymordowane w Birkenau, ale żeby się zemścić, trzeba przeżyć lager.

Dziedziniec krematorium III był porośnięty lasem, który karczowaliśmy z korzeniami. Odbywało się to w ten sposób, iż zakładano drut na koronie drzewa, po czym drzewo ściągało się na dół. Więzień, który zszedł z drzewa oznajmił, że ujrzał nowy transport. W Komandzie naszym wzbudziła ta sprawa zaciekawienie, ale nie od razu dowiedzieliśmy się kto przybył. Tumany kurzu unosiły się nad transportem, esmani otaczali go wokoło z bronią gotową do strzału, a zmęczeni ludzie mimo ustawicznego krzyku – schnelle, schnelle, szli żółwim krokiem z tego prostego powodu, że z kobietami szły i dzieci. Nieznani ludzie z transportu doszli już do głównej bramy Birkenau, z obozu dochodziły krzyki – Lager Schperre, a w komandzie naszym popędzano do pracy, żeby nikt nie miał czasu na obserwowanie nowoprzybyłych. Transport znalazł się już na wysokości bloków kobiecych, minął łaźnię i kuchnię obozową, doszedł do obozu męskiego (później przeniesiono tu kobiety) i zaczął wchodzić na drogę wiodącą wprost do krematorium II i III.

Nagle gwizd przeszył powietrze i dziki ryk … Halt! Halt! … Halt! Wrzeszczący esman nie strzelał jednak do odbiegającej od transportu małej dziewczynki, gdyż nie chciał robić złego wrażenia na setkach kobiet z dziećmi, których łudzono, że idą do kąpieli, a przez strzał do dziecka, mogły się rozpierzchnąć i wtedy trudno by było zagnać je do gazowni. Dziewczynka, której rysy już można było rozróżnić nie uciekała w ogóle poza zasięg patroli, lecz biegła prosto do naszego komanda krematorium III. Nie wszyscy mogli ją spostrzec, bo nie wolno było się patrzeć w stronę transportu, więc ludzie szeptali tylko o tym, a dziecko biegło dalej, padło w kałużę błota, przewróciło się i nie pomne na nic gnało ku nam. Ojciec Wacka, który wiernie trzymał się zasady, by zawsze pracować i nie „podpaść” nie wiedział odwrócony o niczym, aż znany głos: Tatusiu! Tatusiu! – odezwał się tuż przy nim. Uradowany ojciec objął córkę rękoma, a ona szczebiotała dalej:

– Jesteśmy razem z mamusią i tu będziemy z tobą również.

– Ale jak trafiłaś do mnie? – dopytywał ojciec. Kto ci powiedział?

Szczęśliwe dziecko ni taiło niczego: – Tatusiu, mnie nikt nie mówił, ale ja ciebie poznałam po „chodzie”, widziałam jak pchałeś ten wózek i zaraz wiedziałam, że to mój tatuś.

Zrozpaczony ojciec wybuchnął płaczem i stanął jak skamieniały, wiedział bowiem, że transport idzie do gazu, lecz biedne dziecko nie miało pojęcia o niczym i pytało: – Tatusiu – a czemu płaczesz? Czy ty nie lubisz, że ja tutaj jestem? Czy ty się nie cieszysz jak ja? Ojciec nic nie odpowiadał. Płakał jak dziecko, płakałem i ja. Spojrzałem po komandzie … płakali wokoło. Wszystkim było żal dziecka, które myślało, że jest u szczytu szczęścia. Ojciec wziął córkę za rączkę, gdyż esman konwojent zbliżał się, by dziecko zagnać do kolumny. Ojciec próbował wziąć małą na plecy, ale brakło mu sił, stał więc jeszcze chwilę, by przedłużyć dziecku życie, a potem spojrzał na błękitne niebo Birkenau zasnute tłustymi chmurami spalonych ciał, wzniósł rękę do góry, coś wypowiedział, lecz nikt nie zrozumiał czy prosił, czy wyzywał Boga.

Widziałem tyle, iż esman kolbą karabinu popędził go do marszu, szedł więc z córką tą samą drogą, którą przybiegła. Dostrzegłem jeszcze jak doszedł do zgubionych przez córkę bucików, podniósł je z błota, a potem dołączył do transportu i zniknął w czeluści gazowni.

Dziwnym trafem ujrzałem go jeszcze raz, ale już martwym w taczce używanej do przewożenia ziemi i w niej przywieziono go do obozu na apel, ponieważ lagrowy przepis wymagał tego.

Scroll to Top