Zanim znalazłem się w pociągu śmierci, zostałem prawidłowo aresztowany w dniu 3 maja 1943 r., po czym przewiozło mnie gestapo do Miechowa. Tu przeprowadzono ze mną przesłuchy przy zastosowaniu tortur, czyli bicia i słupka, a że byłem twardy, więc osobiście mnie zmiękczał sławny sadysta zwany Iwanem Groźnym oraz zastępca szefa gestapo Retinger. Na śledztwie udowodniono mi trzy ucieczki z trzech poprzednich moich aresztów.
Jako specjalista uciekinier, zostałem przewieziony do dobrze strzeżonego więzienia w Krakowie, przy ulicy Montelupich. Stan mego zdrowia po tygodniu tortur był tak opłakany, że oddawałem krew zamiast moczu. Nikt mnie z tego nie leczył i w takim stanie przybyłem dnia 17 czerwca 1943 r. do Oświęcimia. Początkowo życie obozowe ułożyło się dla mnie znośnie, gdyż zaopiekował się mną wpływowy więzień, którego znałem z wolności, lecz po miesiącu, obozowe gestapo odnalazło w moich aktach wiadomość o trzech ucieczkach i pewnego dnia ściągnięto mnie z komanda, sprowadzono do obozu, naszyto mi na pasiaku czerwone kółko uciekinierskie i wtłoczono do Karnej Kompanii na stałe. Łudziłem się, iż zmiana obozu uwolni mnie od tej katorgi, lecz po jakimś czasie, gdy przetransportowano mnie do Neuengamme, tam również wcielono mnie do S.K. (Straff Kompanii). W jesieni 1944 r. wszyscy karniacy z czerwonymi kółkami, z różnych obozów zostali ściągnięci do Buchenwaldu, przy czym wtłoczono nas do podziemnej fabryki budowy samolotów w Langeszeitz. Ponieważ fabryka była głęboko pod ziemią, więc częste bombardowania nie szkodziły jej, ale gazy z eksplozji niejednokrotnie zwalały z nóg całe komanda.
Choć jedzenie składało się z głodowych porcji, ale była też i ta ulga, że praca była pod dachem i pod koniec wojny terror esmański nieco zelżał. W dniu 1 kwietnia (Wielkanoc) 1945 r. fabryka została zamknięta, podobno z powodu zbliżającego się frontu. W tym dniu już bez kapów i bez blokowych, popędzono nas pieszym marszem do Buchenwaldu. Na drogę otrzymaliśmy po ćwiartce chleba oraz po jednym kocu. Jedną noc obstawieni psami i esmanami spędziliśmy w otwartym polu, drugi kolejny nocleg z powodu deszczu mieliśmy w jakimś kościele. Tu następnego ranka padły pierwsze ofiary, gdyż kilku Rosjan, którzy ukryli się na wieży zostało znalezionych i tych na miejscy rozstrzelali esmani. Po przyjściu do Buchenwaldu przenocowaliśmy w barakach. Około 10-ej z rana 5-go kwietnia wypędzono nas wszystkich z bloków i wyjątkowo bandycko dobrana banda esmanów wzięła nas w swoje łapy. Kierunek zarządzonego przez nich marszu wiódł w stronę krematorium, którego trasę znaczyły liczne zwłoki poprzednio zamordowanych heftlingów. Ryk SSmanów dowodziła, że coś się stanie, więc kolumna czując, że śmierć się zbliża, zaczęła się żegnać i modlić jak kto umiał i po polsku i w różnych językach, a im bliżej było do krematorium, tym modlitwy stawały się żarliwsze.
Gdy w niesamowitym strachu czołowe piątki skierowano do krematorium w prawo, westchnienie ulgi przemknęło po całej długiej naszej kolumnie. A więc jeszcze nie śmierć, myślał każdy. Szliśmy ściśnięci, gdyż zapowiedziano, iż nawet małe odchylenie na bok, grozi rozstrzelaniem. Nikt w to nie wątpił, bo naoczne dowody mieliśmy przed oczyma. Wśród zieleniejącej się już murawy, białych i żółtych kwiatów, czerwieniła się świeża krew, a zwłoki więźniów zabitych leżały w różnych pozach wzdłuż marszowej trasy.
Widok był ponury i aby na to nie patrzeć szliśmy żwawo. Po siedmiu kilometrach doszliśmy do stacji w Weimarze, gdzie czekał już na nas pociąg z bydlęcymi wagonami. Wśród wrzasków esmanów, wtłoczono do każdego wagonu setkę ludzi, zmuszając wszystkich do zajęcia siedzącej wprawdzie pozycji, ale z nogami pod brodę, chodziło bowiem o to, aby wytworzyć z naszych ciał coś w rodzaju splecionej ze sobą masy. Powstanie było zakazane. Dwaj SS-mani siedząc pośrodku na ławkach mieli ostro naładowane karabiny i strzelali do każdego, kto by się odważył powstać.
Na drogę otrzymał każdy po ćwiartce chleba, do picia nie było nic i dopiero na postojach wypuszczano po dwóch więźniów z każdego wagonu po wodę. Za naturalną potrzebą pozwalano wychodzić zależnie od SS-mańskiej fantazji, przy czym jednorazowo wypuszczano po setce z jednego wagonu.
W ciągu jazdy z coraz to innego wagonu rozlegały się strzały SSmanów. Za każdym otwarciem wagonu wynoszono trupy zastrzelonych więźniów, składając je w ostatnim wagonie zamienionym na kostnicę.
Kierunek naszej trasy szedł w stronę Austrii. Ja byłem w tym szczęśliwym położeniu, że po otrzymaniu chleba nie zjadłem go zaraz, gdyż nie miałem apetytu; skruszywszy go wsadziłem do kieszeni sporni i to było moim podstawowym pożywieniem w pierwszym tygodniu podroży. Inną cenną rzeczą jaką miałem było wiadro, którym czerpałem wodę z potoków, rzeczek przydrożnych dla kolegów z transportu. Nasi eskortanci zmieniali się w ciągu drogi, ale musieli mieć jakieś co do nas twarde rozkazy, gdyż nadal codziennie w każdym wagonie było kilka trupów, tak zastrzelonych, jak też i zmarłych z wycieńczenia. Ponieważ robiło się nieco cieplej i trupy zaczęły się rozkładać, zarządzono pod dużym, pięknym lasem postój, by je tam zakopać. Głód wzrastał, a siły opadały. Chyba po tygodniu podróży dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Austrii. Tutaj też była nie tylko zmiana eskorty, ale zmiana pociągów zamkniętych na otwarte. Dokuczało nam i zimno i niewyobrażalny głód. Już i tak chudzi poprzednio, w miarę przedłużania się podroży zamieniliśmy się w ludzkie widziadła, obleczone skórą na wystających kościach. Kto miał siły ten patrzał na mijane zielone okolice, ale głód i bezruch w siedzącej pozycji wywoływały ogólne otępienie, przerywane jękiem i charkotem konających. Wnet nowa kostnica zapełniła się trupami tych, którzy idąc za naturalną potrzebą rwali trawę, liście z krzaków i łykając je, umierali na skręt kiszek. Co do naturalnej potrzeby, to właściwie ograniczała się do oddawania moczu, gdyż żołądki nie miały niczego do trawienia.
Chyba po dziesięciu dniach przybył nasz transport do jakiegoś dużego miasta. Była może siódma rano: Pilzno! Pilzno! Wołali konduktorzy zatrzymanego pociągu, z którego zaczął się wysypywać tłum czeskich robotników.
O sakra! O Jezusie, Maryjo! Rozlegały się głosy na widok transportu półżywych ludzkich kościotrupów, więc kto żyw rzucał nam pajdki chleba, różnych marnych porcji całodziennego posiłku w fabryce bądź innym miejscu pracy. Ostre protesty eskorty wstrzymały z miejsca ten zbiorowy zapał ofiarności czeskiej, ale pomimo to jakaś mała nasza część zdołała poratować się chlebem i o radości – ja byłem wśród tych szczęśliwców. Nie skorzystałem wprawdzie wiele, gdyż moi sąsiedzi rzucili się w moją stronę z wyciągniętymi rękoma, więc podzieliłem się jak mogłem i sam pożywiłem się. Na razie byłem uratowany od głodowej śmierci.
Tymczasowo pociąg nasz stał na stacji, a my otępieli i ledwo żywi, nie myśleliśmy o tym co się dzieje. A działy się rzeczy wzniosłe, godne zapisu złotymi zgłoskami w historii piękna ludzkich uczuć.
Ci z Czechów, którzy nas chcieli poratować, a zatrzymani zostali bandycką esmańską postawą, nie mogli pozostawić nas bez ratunku i obmyślili naprędce plan niebyle jaki. W tym wszystkim działali nie tylko robotnicy, lecz i zapewne kolejarze, odwożąc zacnych naszych samarytan do pobliskiej stacji, po czym wszyscy zawrócili innym pociągiem do Pilzna, agitując za pomocą dla nas wśród tych, którzy nas nie widzieli, a jechali do pracy. Pociąg ten, ku naszej radości, a wściekłości SSmanów, przejeżdżając koło nas sypnął ku nam chlebem i czym kto miał. Niecny plan wygłodzenia nas podczas drogi został nadszarpnięty i choć nie wszyscy się pożywili, to czeski odruch litości podniósł nas na duchu, bo był dowodem, że są jeszcze na świecie ludzie dobrzy i ofiarni, toteż każdy ich błogosławił. Po tym wydarzeniu nasz transport szybko ruszył ze stacji. Na razie dziękowałem Bogu, że jeszcze żyłem, ale co się działo wokół mnie, było rodzajem piekła wytworzonego przez naszych katowskich konwojentów, którzy trzymając nas w skostniałej pozycji strzelali do każdego, kto chciał ją zmienić. Trzeba wiedzieć, że oprócz głodu dręczyła nas plaga wszy, a było ich tyle, że zgarnialiśmy je z siebie garściami.
Koło mnie usadowił się inteligent, który był przed wojną dziennikarzem w Grudziądzu, ale to co przeżywał nie mieściło mu się w głowie, chwycił go obłęd i mówił od rzeczy. Z drugiej strony miałem Henryka Piaseckiego z Warszawy, więc obaj choć ledwie żywi, zatykaliśmy biedakowi usta, by SS-man nie zauważył niczego, albowiem wariatów zabijano w obozach.
W międzyczasie zmieniono nam pociąg, wagony były i otwarte, i zamknięte, przy czym ja trafiłem do zamkniętego z lampką elektryczną u sufitu. Było już może około północy, któregoś z tych strasznych dni, gdy od stałego skurczenia uczułem tak wielki ból w kościach, że zapominając o zakazie wstawania, odruchowo zupełnie dźwignąłem się zwolna w górę. Na ten widok SS-man siedzący pośrodku na wygodnej ławie, wrzasnął groźnie: zitcen! I wycelował wprost we mnie karabin.
Wiedząc czym grozi nie posłuchanie rozkazu, starałem się usiąść, lecz było to niemożliwym, gdyż ciżba ludzka w chwili mego powstania natychmiast wykorzystała powstałą lukę, aby ulżyć zmęczonym kościom. Nie mogąc spełnić rozkazu, a pewien tego, że zaraz będę zabity, przeżegnałem się, westchnąłem do Boga jak mogłem najpotężniej i gotowy potem na śmierć, rzekłem jedno w moim pojęciu ostatnie głośne obce słowo „Fertig”. Ledwo to wypowiedziałem padł strzał. Moment tego wypadku był tego rodzaju, że wszelki jego opis nie może go oddać; pewny, że już zapadam się w niebyt, pozbawiony całkiem poczucia rzeczywistości, usunąłem się w dół i trafiłem zapewne w ramiona obu moich najbliższych sąsiadów. Ci obmacując moją głowę i tułów, a nie natrafiając na krew, zaczęli mnie pocieszać. Wicuś, nie przejmuj się, on chybił, nie masz dziury, przez którą byś krwią broczył, więc dziękuj Bogu, bo żyjesz … Pomimo tych zapewnień, tak byłem przekonany o swojej śmierci, że rano, gdy SS-man otwarł drzwi wagonu, na widok zielonych drzew, kwiatów i trawy, mamrotałem do siebie – Boże kochany, więc to taki ten drugi świat? Czy to jest możliwym, aby i tu byli Niemcy i ten wagon naładowany pół trupami? Myśląc początkowo w ten sposób, stopniowo trochę sam, a trochę słowami współczujących mi kolegów zrozumiałem, że żyję i niezmierna radość i wdzięczność dla Tego, Który mnie od śmierci uchronił, stłumiła we mnie i głód i inne męki dalszej podróży. A męki były nie do uwierzenia. Śmierć kosiła gęste żniwo, jedni umierali po zjedzeniu trawy na skręt kiszek, innych strzelali SS-mani w wagonach. Jakiś wysokiego wzrostu Rosjanin miał ze sobą ręcznie robiony kozik; strugał nim z ułamanej gałązki korę, chcąc nasycić się jej sokiem i za to został zastrzelony na moich oczach. Kostnica zapełniała się szybko. W górze codziennie huczały samoloty alianckie, ale być może lotnicy rozpoznawali więźniów i rzucali bomby gdzie indziej. Gdybyśmy byli w lepszej kondycji, ten zwiększony ruch w powietrzu byłby może dla nas zwiastunem końca wojny, lecz wszystko było nam już obojętne, bo wiedzieliśmy tylko to, że końcem naszej drogi będzie masowy grób.
Któregoś dnia, a był to już koniec kwietnia, pociąg stanął na jakiejś nieznanej dla nas stacji. Pogoda była ładna i o dziwo SS-mani opuścili wagony i zostaliśmy sami. Po jakimś czasie ujrzeliśmy pasiaste mundury heftlingów i od nich dowiedzieliśmy się, iż jesteśmy w Dachau. Więźniowie tego obozu zaopiekowali się nami jak mogli. Większość z nas nie miała siły, by poruszać się samodzielnie, tych więc brano na nosze wyciągając z wagonów, innym pomagano zejść na ziemię, a że wszyscy byli nad miarę osłabieni, więc wielu łączyło się po kilku i trzymając się nawzajem kroczyło w stronę obozu. W ten sposób i ja wydostałem się z wagonu. Z ulgą prostowałem nogi, ale nie uszedłem daleko i runąłem na trawę obok podobnych do siebie półumrzyków. Trzeba przyznać, że heftlindzy z Dachau pomyśleli też i o pożywieniu nas obozową wasserzupką, która od Pilzna była naszym pierwszym posiłkiem. Byliśmy tak słabi, że karmiono nas niczym niemowlęta. Na razie leżeliśmy, szczęśliwi, że możemy dać ulgę kościom. Dzięki pogodzie spędziliśmy tak cały dzień oraz noc na majdanie obozu. Następnego dnia doczekaliśmy się przyjścia Amerykanów, którzy objęli warty na bramie i na wieżyczkach.
Zaczął padać deszcz. Sprawa znalezienia jakiegoś dachu nad głową stała się dla nas paląca, lecz dopiero wieczorem umieszczono nas w bloku po tyfusie, gdzie miejsca było tak mało, że jedno łóżko wypadało na czterech. Nie wiem dlaczego, ale nie zaopiekował się nami ani żaden lekarz obozowy, ani amerykański. Na dobitek ktoś spośród Amerykanów wydał każdemu z nas po jednej niemieckiej mięsnej konserwie. Nieopatrzny ten czyn zaczął zaraz robić wśród nas niesamowite spustoszenie, gdyż nie wszyscy wiedzieli o tym czym grozi zjedzenie mięsa po tak straszliwym głodzie; niektórzy opanowani wstrzymali się od jedzenia, lecz część spożyła natychmiast wszystko i tacy zapadali zaraz na durchwal, inni marli na skręt kiszek. Jedyny ustęp bloku oblegany bez przerwy, zmieniał się stopniowo w obrzydliwe gnojowisko. W ciągu dwóch dni ustawicznie ktoś umierał, więc co zdrowsi i silniejsi heftlindzy zajęli się usuwanie zwłok, z których powstał duży stos przed blokiem. Dopiero po dwóch dniach przybyła nareszcie ekipa lekarzy i pielęgniarek, która cięła na nas bieliznę z rojami wszy, po czym w łaźni szorowano nas i dezynfekowano fachowo. Ostateczna kuracja odbyła się w szpitalu, poza obozem, gdzie leżeliśmy w czystych łóżkach, otrzymaliśmy i dietę, i lekarstwa i powoli przychodziliśmy do siebie…
Jak późniejsze obliczenia wykazały, to z trzech tysięcy zabranych do pociągu w Weimarze, pociąg śmierci przeżyło około siedmiuset; plan wytracenia nas w tym transporcie został w większości osiągnięty, ale dziś mało pozostało z tych, którzy tą mękę przeżyli.