Jan Pogorzelski
Z teki moich wspomnień:
Ostatnie Dnie:
Zbliża się koniec kwietnia 1945 roku. Vernichtung Lager (obóz wyniszczenia) w Mathausen pęcznieje od nadmiaru nowych transportów. Wloką się co dzień transporty widm ludzkich, zżartych przez głód i choroby. W Mathausen nie ma już miejsca, śpimy po czterech na pojedynczej pryczy. Pędzą więc ludzi dalej do Gusen, ponieważ jednak i tam nie ma miejsca – z powrotem do Mathausen. Droga w jedną i drugą stronę usiana trupami wycieńczonych głodem i marszem ludzi, dobijanych bezlitośnie przez warty SS. W obozie głód i choroby, na pierwszym obozie jeszcze dają raz na dzień wytłoki z buraków cukrowych, lecz i to nie wszystkim. Reszta ludzi nie dostaje prawie nic, bo gorącej brudnej wody nie można nazwać zupą. Na obozie drugim i trzecim leżą stosy trupów, których nie ma kto grzebać, w nocy do tych szczątków ludzkich skradają się jak szakale na pustyni cienie więźniów, by uprawiać kanibalizm. Są to przeważnie jeńcy sowieccy, z dalekich prowincji azjatyckich, chociaż nie brak i innych, którzy w ten sposób starają się zaspokoić głód, by doczekać się wyzwolenia. A wyzwolenie zdaje się tak bliskie, że kamieniem można do niego dorzucić, a jednocześnie jakże dalekie – nieosiągalne! Na prawym brzegu Dunaju kotłuje się dzień i noc, wojska amerykańskie poza strzelaniną od kilku tygodni nie próbują przejść na lewy brzeg, by uwolnić kilkadziesiąt tysięcy ludzi w Mathausen i pobliskim Gusen. Praca w fabryce samolotów już się skończyła, schodzimy jeszcze do kamieniołomów „Wiener Gruben”, by budować zapory przeciwczołgowe. „Wiener Gruben” – wiedeńskie kopalnie granitu! jakże was powinno się raczej nazywać – „wiedeńskie groby”, bo rzeczywiście tam znalazły groby i wieczny spoczynek setki tysięcy ofiar pierwszej i drugiej wojny światowej.
Trzydziestego kwietnia 1945 roku o godzinie 10 wieczorem władze obozowe zarządzają rzekomą ewakuację, a właściwie jak zeznał później komendant obozu Ziereiss – miano nas zapędzić do sztolni, wykutych w skałach kamieniołomów by nas wytruć lub wysadzić w powietrze. Po długich godzinach pełnych napięcia i lęku, przychodzi rozkaz powrotu do baraków. Komendant obozu obawiał się, że część warty odmówi wykonania rozkazu i zrezygnował z tego. Jesteśmy na razie uratowani.
Pierwszego maja 1945 roku wartę nad obozem przejmuje oddział policji z Wiednia, warta SS się wycofała czy została zabrana na front. Na bramach obozu wywieszono białe chorągwie, każdy z nas czuje, że kończy się wojna i poniewierka. Czy wystarczy nam sił, by przetrwać ostatnie godziny głodu i niewoli? Więźniowie sowieccy zaczynają grozić: „padażdzi, padażdzi, zawtra prydut ruskije, tak paguljamy z wami”. To nie są strachy bezpodstawne, w razie zajęcia obozu przez wojska sowieckie dużo ludzi nie wyjdzie na wolność – jako wrogowie ludu …
Wojska amerykańskie w dalszym ciągu stoją na prawym brzegu Dunaju, nie przejawiając zupełnie chęci przejścia na jego lewy brzeg – nawet i kanonada artyleryjska zupełnie przycichła. W tej niepewności w godzinach popołudniowych piątego maja 1945 roku ludzie siedzący na murach obozu zaczynają wołać: Czołgi! Czołgi amerykańskie! Ludzie szaleją, płaczą, śmieją się i krzyczą: „Wolność! Wolność!”. Otwierają się bramy obozu, na plac apelowy wjeżdżają trzy czołgi amerykańskie! Wyskakują z nich żołnierze, chmara straceńców już nie krzyczy, nie śpiewa – lecz ryczy obłędnym jakimś głosem. Nareszcie doczekali się wolności, w bunkrze siedzi siedmiu lotników amerykańskich, zestrzelonych nad Mathausen, jeden z żołnierzy znajduje w nim swego brata. Bierze na ręce wpół żywy szkielet i niesie do czołgu płacząc, uratował go u kresu sił i ludzkiej wytrzymałości. Po kilku godzinach czołgi odjeżdżają nie zostawiając żadnej straży. Bandy SSmanów włóczą się jeszcze w okolicy, jesteśmy bezbronni, zdani na łaskę losu. Tworzy się milicja obozowa do obrony, lecz jaka to może być obrona z kilku porzuconymi karabinami, porzuconymi przez zbiegłą wartę, do których i naboi brak. Jak wpadnie jakaś obłąkana, żądna zemsty banda SS, żywa dusza nie zostanie już po wyzwoleniu. Nareszcie mija noc, noc pełna lęku i niepokoju, co też los nam zgotuje w tych ostatnich godzinach? W czasie dnia, w tych bezpańskich godzinach nastaje w obozie istny sądny dzień. Po kilku godzinach względnego spokoju zaczynają się porachunki pomiędzy więźniami. Następuje polowanie na kapów i ich pomocników, jeszcze przed kilku dniami panów życia i śmierci, takich samych jak oni niewolników. Biją ich, tratują i wloką strzępy ludzkiego ciała, ciągnąc po bruku i rynsztokach. Był to rozrachunek współwięźniów za katowanie i mordowanie niewinnych ofiar hitlerowskiego barbarzyństwa. Po kilku godzinach masakry nadjechał oddział piechoty amerykańskiej i uspokoił rozjuszony tłum i znów Polaków i Rosjan wsadzono za druty kolczaste izolując od reszty obozu rzekomo za to, że to Polacy i Rosjanie rozpoczęli ten samosąd, co było jedynie pretekstem, bo powodem było żądanie sowieckich oficerów łącznikowych powołujących się na umowę w Jałcie, iż polscy i rosyjscy obywatele mieli być przymusowo wydani w ręce władz zainteresowanych państw, tj. Polski i Rosji. Rosjan wydano, zaś nas uchronił rozkaz głównodowodzącego armią sprzymierzoną gen. Eisenhower’a, że Polacy tylko dobrowolnie maja wracać, kto nie chce, nie może do tego być zmuszony siłą.
Tymczasem niedopałki krematoriów dalej konały z braku jakiejkolwiek opieki lekarskiej, bo o tym nikt nie pomyślał, a organizm wycieńczonego chorobami sam już nie miał siły walczyć o życie. Straszny to był widok jak na ziemi leżał żyjący jeszcze szkielet ludzki i trzęsącą się ręką próbował jeść mannę z kukurydzy polaną margaryną i konał nad tą miską nie świadom, że kona już wolny.