Calveley, 22 kwietnia 1947 Wtorek
Kochany Kazimierzu,
nie ma jeszcze od ciebie żadnego listu, a że nie mam się przed kim wyżalić, więc piszę do ciebie, choć w tym wypadku jesteś dużym chyba powodem owego żalu i zmartwienia. Nie czekam na twój list i z tego powodu, żeby uniknąć formy, że to ja jestem obrażony na was, więc niby dopiero wtedy mogę napisać, aż ty czy wy sprawę jakoś wyjaśnicie i napiszecie pierwsi do mnie. Fakt faktem, że z recenzją moją stała się nawalanka z waszej strony. Z jednej strony wpadacie w programowe apostolstwo czystości języka, w aż przesadne puryzmy czy słownika, z drugiej nie ma chyba na emigracji pisma tak bałaganiarskiego, jeśli chodzi o korekty, jak Orzeł. Teraz ty kwestionujesz niektóre zwroty, niektóre sformułowania, a poprawiając – budujesz zdania tak pospiesznie w danym wypadku, i tak pospiesznie poprawiasz niektóre wyrazy, że wychodzi raz dziwoląg i raz parę słów pod rząd rymujących się. W jednym wypadku sens został zupełnie odwrotny, każdy uważniejszy czytelnik, z Piaseckim włącznie, miałby prawo zesobaczyć mnie za nielogiczny wywód i niechlujstwo. To są racje zewnętrzne czy jak je tam nazwać – mego oburzenia. Teraz druga strona medalu – prywatna. Piszę mało i chcę by to mało miało formę schludną, przynajmniej taką, na jaką w granicach swych możliwości mogę się zdobyć. W żadnym wypadku nie pozwolę, by mnie pismo traktowało per przez nogę. Prócz owych racji zewnętrznych, pisanie i druk potrzebne mi są dla osobistego ratunku i muszę ten ratunek tak sobie urządzić, by miał kształt rzeczywistej pociechy. Orzeł nauczył swych współpracowników i to nie od dziś – że od chwili posłania czegoś do redakcji do chwili ujrzenia tego w druku człowiek przeżywa męki, czy zamiast słowa „męka” nie zrobicie „mąka”. Najczęściej obawy są słuszne. Wasze niechlujstwo dochodzi już do takich granic, że powinniście za całość tego zjawiska stanąć przed sądem.
[brak strony drugiej]
Proszę cię, byś nikomu ze swych brukselskich znajomych czy kolegów nie pokazywał ani nie opowiadał o tym, co wam nieraz przesyłam zanim nie umieścicie tego w piśmie. Zauważyłem ostatnio jeden taki wypadek, z którym może być tyle samo miłej zbieżności sądu co i działania pod wpływem czego innego.
Myślę, że nie jest to z mojej strony wygórowane życzenie, byście mi przysyłali nieraz oczywiście z obowiązkiem zwrotu przeze mnie, pisma krajowe. Mogą to być stare numery. Zobowiązuję się nie niszczyć tego i zwracać wam Wasze w czasie przez was oznaczonym. Wydatki bowiem na te rzeczy są zbyt rozbijające kieszeń. Ostatecznie pewna pomoc tego rodzaju nie jest herezją.
To już raczej z mojej strony propozycja: wystarajcie się o to, bym miał w obozie jaką klitkę i wtedy możecie mi dawać pewne zlecenia – żeby napisać to albo tamto, opracować jakąś rzecz czy co tam będzie potrzebne. Jak wiesz, ze wszystkich ludzi piszących w Korpusie mam najgorsze warunki pracy i nawet pies z kulawą nogą nie zajmie się tą sprawą. Tu jest łobuzerka, na którą ja nie mam żadnych środków. Nie widzę potrzeby urządzania ze swej strony milczącej ofiary i cierpiętnictwa wynikłego z poddawania się skurwysyńskim wobec mnie metodom. Żądam dla siebie szacunku, nie widzę niczego i w mym życiu i w mej pracy, co by upoważniało do traktowania mnie przez nogę. Muszę się postawić, bo inaczej zmarnieje pod każdym względem. Nie ja ich, ale oni mnie powinni się trochę wstydzić, bo dosłownie to wszystko, co przewidywałem i w co biłem jako w linię postępowania Korpusu sprawdziło się jota w jotę. Sroce spod ogona nie wypadłem. Sułkowski jestem! I żądam pewnego minimum ułatwienia mi pracy.
Do tomów Piaseckiego jeszcze nie zaglądałem. Dosłownie chodząc odchorowałem i jeszcze nawalam z sercem, po tej mojej „pociesze” z pisania, która w waszym wydaniu wyszła jak trucizna. Chcę z wami rozpocząć nowy okres współpracy. Pierwszy wyciągam rękę. Za niechlujstwo musicie ponieść konsekwencje owo sprostowanie, choć wiem, że w całości nie naprawiono mojej krzywdy musi się ukazać. Jako początek tej nowej pracy – przesyłam o tych zakichanych poetach. Niech wreszcie to idzie. Nie śmiej się Kazimierz, z tego ultimatum – chcę w każdym wypadku być sobą. Bezwzględnie proszę o danie mi ww. gwarancji, że takiego nieporządku ani z wierszem, ani z artykułem już nie będzie. No, ulżyłem sobie, ale poważnie mówiąc, cóż bym dał za to, żebym mógł spokojnie spać, że mi nowego kawału nie zrobicie! Jutro – o sprawach już całkiem prywatnych.
Bądź zdrów, ściskam
Tadeusz